Zwykliśmy się zastanawiać, co jest straszniejsze: świadomość, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, czy też idea mówiąca, że jesteśmy. Osobiście dodałbym do tego zestawu trzecią opcję: co jeśli umrzemy nie poznając odpowiedzi?
Jasnoczerwone światło. Ten charakterystyczny szum, gdy zdaję się słyszeć całą „maszynerię” wewnątrz swojego organizmu. Dopiero później docierają do mnie dźwięki otoczenia, charakterystyczne piski i buczenie urządzeń medycznych. Ostrożnie otwieram oczy. Wybudzanie ze snu chemicznego nie różni się specjalnie od budzenia się o poranku. Po bardzo, bardzo długiej nocy, przespanej w jednej pozycji.
Pamiętam zalecenia lekarzy, słyszałem je już wielokrotnie, przed każdym z uśpień. Powoli poruszam palcami u stóp, palcami rąk, próbuję zginać kolana, obracać głowę. Mruganie jest zawsze najdziwniejsze; wyraźnie czuję powieki na gałkach ocznych, jak gdyby oczy były za duże na moje oczodoły. Wiem, że nie da mi to spokoju, dopóki nie spojrzę w lustro i upewnię się, że nie urosły.
Tradycyjnie w gabinecie nie ma nikogo, żadnego komitetu powitalnego. Daje mi to spokojnie dojść do siebie, rozruszać się, ubrać. Przeciągam się i nieśpiesznie otwieram drzwi, prowadzące prosto do gabinetu lekarza. Starszy facet, na oko koło siedemdziesiątki, raźno podrywa się z fotela i z uśmiechem wychodzi mi naprzeciw. Odwzajemniam uśmiech, wyciągam dłoń na powitanie.
– „Wi-...” – jak zwykle zaskakuje mnie jak trudno wydobyć z siebie głos po takiej przerwie, słowa więzną mi w gardle. Widzę zrozumienie na jego twarzy
– „Nie musi się pan przedstawiać” – słychać skromność w jego głosie – „Wiele o panu słyszałem, profesorze” – W tym, co mówi słychać szacunek, niemal dumę.
Przychodzi mi do głowy, że mógł całe życie czekać zastanawiając się, czy będzie mu dane mnie poznać. Zachowuję tę myśl dla siebie. Przełykam ślinę, gardło zdaje się powoli wracać do normy.
– „Ile lat minęło?” – pytam.
– „Sześćset siedemdziesiąt trzy” – mówi, wymawiając starannie każdą głoskę – „Wiele się zmieniło podczas pańskiej, hm, pańskiego uśpienia” – reflektuje się. Nie przestając mówić osłuchuje moje płuca, świeci na źrenice, sprawdza puls. – „Skolonizowaliśmy dziesiątki nowych planet, nowe odkrycia zmieniły nasze rozumienie wszechświata, nasze mapy są teraz niemal czterokrotnie większe niż kiedy widział je pan po raz ostatni. Och, jako wielbiciel muzyki musi pan koniecznie wysłuchać niespełna dwustuletniej już symfonii autorstwa niejakiego...”
– „Nie omieszkam” – przerywam mu uprzejmie, ale stanowczo – „ale to nie dlatego zostałem wybudzony, prawda?”
Uśmiech lekarza poszerza się jeszcze bardziej.
– „Nie, profesorze. Znaleźliśmy ich. Napotkaliśmy statek obcych.”
Statek okazał się być raczej czymś w rodzaju kapsuły ratunkowej. Dryfujący przez galaktykę nadawał w kółko krótki sygnał radiowy. Nie sposób go oczywiście zrozumieć, zważywszy jednak na okoliczności można założyć, że jest on wołaniem o pomoc. Na pokładzie tej relatywnie niewielkiej maszyny znajdować się ma około czterystu istot, dających wykrywalne znaki życia, nie poruszających się jednak. Według skanów S-06-01, statku, który natrafił na kapsułę, istoty te zdają się być zawieszone w letargu podobnym do tego, w którym ja spędziłem ostatnie kilka stuleci, zamknięte wewnątrz maszyn podtrzymujących je przy życiu. Tak wiele istot na tak niewielkim statku, uśpionych, transmitujących na okrągło... wszystko wskazywało na to, że są ostatnią nadzieją swojego gatunku; garstką istot próbującą znaleźć sobie nowy dom. A może po prostu kogokolwiek, kto będzie w stanie im pomóc? Mamy szansę być wybawcami tej nieznanej rasy, pierwszymi, których spotkają we wszechświecie.
Pierwszymi, których spotkaliśmy i my.
S-06-01 przechwycił obiekt i po wyraźnych zaleceniach z góry ulokował go w swojej ładowni. Kapsuła miała zostać otwarta dopiero po uważnej analizie i z najwyższą ostrożnością na stacji, na której się w tej chwili znajdowałem. Powinna tu być w ciągu kilku standardowych dni.
Ekscytacja nie pozwala mi się skupić na nadrabianiu najnowszej historii. Siedzę na fotelu, odkładam na razie dostarczony mi dokument, opisujący wydarzenia z ostatnich siedmiu stuleci. Muzyka poleconej mi symfonii nie jest w stanie oderwać mnie od przemyśleń. Zamyślony, przemierzam wzrokiem bujną, kojącą roślinność rozpostartego przede mną ogrodu. Zawsze cieszyło mnie, że nasza przysłość nie wygląda tak, jak w starych filmach science-fiction. W erze nowoczesnych komputerów, inteligentnych maszyn i niewyobrażalnej niegdyś technologii nie zapomnieliśmy o naszym natywnym środowisku, i nawet tutaj, na stacji kosmicznej zawieszonej gdzieś w zimnej, niemal pustej przestrzeni nie sposób znaleźć miejsca, gdzie w zasięgu wzroku nie byłoby drzew, krzewów, stawów... może z wyjątkiem laboratorium, w którym już za kilka dni nawiążemy pierwszy kontakt z obcą cywilizacją. Otworzymy właz ich statku, wybudzimy ze sztucznego snu... pewnie spędzimy wiele tygodni próbując znaleźć wspólny język, poznać ich historię, kulturę... wszystko, do czego dążyłem przez całe życie, już za kilkadziesiąt godzin od teraz.
Zawsze byłem zafascynowany perspektywą poznania obcych cywilizacji. W pierwszych wiekach naszej eksploracji kosmosu media raz po raz szalały na każdą wieść o śladach starożytnej cywilizacji odnalezionej gdzieś w drugim zakątku galaktyki. Niestety, tylko śladów. Każde takie odkrycie było zaledwie mglistym wspomnieniem istot martwych od tysięcy lat. Nie zostało po nich nic, nic poza malowidłami na ścianach, rzeźbami, prostymi maszynami. Żadna z nich nie zaszła na tyle daleko, żeby sprostać próbie czasu, przeciwstawić się kataklizmom, chorobom, czy choćby zostawić po sobie coś, co pozwoliłoby na dogłębniejszą analizę tego, kim byli, czym się zajmowali, czy w końcu jaki ostatecznie spotkał ich los.
Śladowa ilość informacji o tych tajemniczych stworzeniach nie przeszkodziła mi jednak poświęcić życia na ich studiowanie. Odwiedziłem niemal wszystkie z ich planet, siedziałem miesiącami próbując zrozumieć ich pismo, języki. W kilku przypadkach udało się odtworzyć odnalezione opowieści, zapiski, szczątki obcych kultur. Okupiłem tę pracę brakiem życia rodzinnego i długotrwałych przyjaźni, ale przyniosła mi ona sławę wśrod całego naszego gatunku. Wszak to właśnie ciekawość była motorem naszego rozwoju technologicznego, nieustannego parcia wgłąb obcej, nieznanej przestrzeni kosmicznej; ciekawość tego, co jest dalej, ale i nieustająca nadzieja, że nie jesteśmy jednak sami. Nadzieja na to, że nie jesteśmy jedynym ludem który przetrwał więcej niż kilka, kilkanaście milleniów. Że nie tylko my byliśmy w stanie zaadaptować się do zupełnie innych światów niż ten, na którym żyliśmy pierwotnie. Mimo wielu odkryć nigdy nie udało się znaleźć we wszechświecie nikogo, kto technologicznie wspiąłby się chociaż trochę ponad poziom prostych maszyn. Nigdy, aż do teraz.
Odkrywanie nowych światów nie przebiega oczywiście z dnia na dzień; pojedyńcza osoba nie byłaby w stanie w ciągu swojego krótkiego życia zobaczyć więcej, niż choćby kilku przypadków odkrycia zupełnie nowej cywilizacji. Jak zatem udało mi się zbadać je wszystkie, opisać każde jedno odkrycie?
Rozwiązaniem jest sen chemiczny; odkrycie nienowe, acz niepopularne. Choć hibernacja nigdy nie zdała dla naszych organizmów egzaminu, sen chemiczny był rozwiązaniem tego samego problemu: zatrzymania dla siebie czasu. Umożliwił wprowadzenie osoby w stan letargu, w którym delikwent nie starzeje się niemal zupełnie i może spędzić tysiąclecia. Wybudzanie się z tego stanu było również krótkim i mało kłopotliwym procesem. Kiedyś mogłoby się to wydawać niezwykle atrakcyjną perspektywą, jednak w erze podróży nadświetlnej i medycyny tak zaawansowanej, że nieuleczalne choroby przestały istnieć, sama ciekawość zobaczenia tego, co zdarzy się za kilkaset lat nie była wystarczająco kusząca, abyśmy porzucali dla niej naszych bliskich. Nie dla większości ludzi, w każdym razie.
Ja nie jestem większością ludzi. Wprowadzałem się w sen chemiczny już kilka... może i kilkanaście razy, zawsze w tym samym celu. Czekać, czekać do następnego odkrycia, do następnej osiedlonej niegdyś planety, do następnej cywilizacji. Wybudzić się, zbadać, opisać, i zapaść ponownie w sen. Do tej pory zawsze były to martwe, zamknięte rozdziały historii. Aż do dziś. Jeśli pasywne skany urządzeń pokładowych S-06-01 potwierdzą się, za kilka dni będę jednym z pierwszych, którzy zobaczą cywilizację niemal tak zaawansowaną, jak nasza: szczątkowe informacje wykazały istnienie urządzeń elektronicznych, aparatury medycznej, zaawansowanych skanerów analizujących przestrzeń wokół statku na setki różnych sposobów. Nadszedł wreszcie dzień, gdy całe moje grotestkowo niemal przedłużone życie nabrało sensu, gdy wiedza nabyta przez tysiąclecia będzie wrzeszcie spożytkowana na coś innego, niż pobudzanie ciekawości tłumu. Spotkaliśmy wreszcie inne inteligentne istoty.
Zmroziła mnie nagle myśl, która zdała się nie przyjść wcześniej do głowy nikomu innemu: a jeśli to pułapka? Co jeśli statek przechwycony przez nas nie jest kapsułą ratunkową, a swoistym koniem trojańskim kogoś, kto obserwował nas od dłuższego czasu? Co jeśli nasze odczyty okażą się mylące, a ze środka niewiekiego statku wyskoczą uzbrojeni, morderczy obcy, tylko czekający na nasz moment słabości, na to, aż wiedzeni łatwowiernością zaprowadzimy ich niemal do samego centrum naszego dorobku cywilizacyjnego? Perspektywa ta przez chwilę nie dawała mi spokoju, wyparłem ją jednak z siebie, zastępując opanowaniem i rozwagą. To robota wojskowych, ich problem, ich zmartwienie. Nie ma sensu żebym martwił się czymś, na co nie mam żadnego wpływu. Poczucie zagrożenia tli się gdzieś w mojej głowie, niemal niewyczuwalne jednak w obliczu ekscytacji tym, co zobaczę już za kilka dni. Zapadam w niespokojny sen.
W dniu przybycia S-06-01 spodziewałem się obudzić nienaturalnie wcześnie, tak jak kiedy adrenalina nie daje nam spać przed jakimś ważnym i stresującym wydarzeniem. Gdy budzik wyrwał mnie ze snu czułem się przynajmniej tak, jakby jego uporczywy dźwięk z pretensją mówił mi „zaspałeś”. Faktycznie tak też się czułem, zrywając się raptownie z łóżka z przeczuciem, że o czymś zapomniałem, że na coś nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi i przygotowań. Dłuższą chwilę zajmuje mi uspokojenie się i dojście do trzeźwości umysłu. Patrząc w lustro, z wodą wciąż spływającą mi z twarzy wmawiam sobie, że zrobiłem wszystko, co mogłem. W końcu poświęciłem nie mniej (a może nawet więcej) niż całe życie na przygotowanie się do właśnie tej chwili. Jestem najbardziej odpowiednią, jeśli nie jedyną osobą do tego zadania. Jestem gotowy.
Wchodzę do laboratorium idealnie o umówionej godzinie. Przy akompaniamencie otwieranego włazu kapsuły obcych wszyscy obecni tu ludzie patrzą na mnie, jakbym się spóźnił. Nie ma to dla mnie znaczenia, nie dla nich tu przyszedłem. Splatając ręce za plecami patrzę, jak grupa naukowców w kombinezonach ochronnych dokonuje pierwszych skanów wnętrza statku, aby ostatecznie już stwierdzić, że nie stanowi on niebezpieczeństwa. Statek znajdował się w laboratorium już wiele godzin temu, ale dopiero teraz, po ostatniej już fazie testów i badań otrzymuję sygnał, aby przejść razem z resztą badaczy na drugą stronę niezniszczalnej niemal szyby i na własne oczy zobaczyć pierwszą napotkaną przez nas w kosmosie obcą cywilizację.
Ich technologia wydawała się łudząco podobna do naszej; wnętrze statku było jasne i sterylne, niemal jak na sali operacyjnej: nic nie było tam zbędne, wszystko wydało się pragmatycznie umiejscowione w najdogodniejszym miejscu. Dziwnie kontrastowało to z naszą flotą, gdzie roślinność w każdym niemal korytarzu przypominała o rodzimej planecie. Obcy wyraźnie odłożyli wszystkie sentymenty na bok, i w niektórych tylko miejscach dyskretnie przewijały się fotografie ich rodzimej, niebiesko-zielonej planety i różnorakich krajobrazów pochodzących zapewne własnie z niej. Choć głównym celem była dla nas umiejscowiona w samym centrum statku komora z uśpionymi osobnikami tej obcej rasy, wszyscy uczestnicy naszego pochodu wyraźnie nie śpieszyli się; szliśmy powolnym krokiem, chłonąc wzrokiem każdy szczegół, każdy wyświetlacz, każdy panel kontrolny, każdy zestaw przycisków i przełączników – wszystkie niezwykle podobne do naszych, a przynajmniej takich, jakich zwykliśmy używać na przestrzeni wieków. Trudno uwierzyć, że cywilizacja tak obca i odległa od naszej rozwijała się tak podobnie. Czy faktycznie nasz gatunek, nasza budowa ciała, nasza kultura i technologia była jedyną, która miała szansę przetrwać próbę czasu w zimnej, pustej przestrzeni kosmicznej? Do tego stopnia, że nawet gdy natrafiliśmy w końcu na zupełnie obcy wydawałoby się gatunek okazał się on tak łudząco podobny do naszego, z dokładnością do używanych narzędzi?
Wkraczamy w końcu do pomieszczenia, gdzie znajdują się uśpieni obcy. Uczeni momentalnie rozbiegają się ze swoimi podręcznymi skanerami, analizując pracę urządzeń podtrzymujących te istoty w letargu. Przechadzam się powoli wokół ścian, w których zaszyte zostały komory z obcymi. Widzę niewielkie ekrany na drzwiach każdej z nich, ze zdjęciem, przedstawiającym zapewne uśpioną w nich osobę, i serią znaków, prawdopodobnie czymś w rodzaju ich metryki, może biografii. Alfabet nie wydawał się być zbyt skomplikowany, na pierwszy rzut oka nie mógł mieć więcej niż 30-40 znaków. Zapis był, co za niespodzianka, bardzo podobny do naszego: słowa rozdzielone odstępami, nieraz znakami interpunkcyjnymi. Spokojnie mógłby uchodzić za jeden z naszych starożytnych języków, jeszcze sprzed czasów unifikacji. Rozmarzyłem się myśląć o tym, ile wiedzy zapisanej w urządzeniach tego statku będę miał sposobność odcyfrować i przetłumaczyć; jak niezmierzone złoża informacji o ich kulturze przechowują w swoich bazach danych. Choć wnętrze statku wydawało się wręcz absurdalnie pragmatyczne, widoczne gdzieniegdzie zdjęcia z ich rodzimej planety sugerowały jednak pewien sentymentalizm i byłem niemal pewien, że nie zostawili swojego dobytku kulturalnego na śmierć i zapomnienie razem ze swoją, pewnie nieistniejącą już, planetą. Z rozbawieniem przyglądałem się anatomii istot widocznych na zdjęciach, niewątpliwie przedstawiających uśpione wokół nas osoby: 2 różne pary kończyn, ciekawe. Dwoje oczu umiejscowionych na jednej wysokości i z tej samej strony głowy...
– „Profesorze?” – usłyszałem dopiero, gdy jeden z naukowców zwrócił na siebie moją uwagę potrząsając mną delikatnie.
Zdałem sobie sprawę, że kompletnie nie zwracałem uwagi na ich rozmowy i komentarze. Odwróciłem się do reszty zespołu i coś w ich spojrzeniu sprawiło, że mój optymizm wyparował momentalnie, a uśmiech zniknął z mojej twarzy. Zdawali się patrzeć, każdy w swoją stronę, z mieszaniną rozczarowania i zrezygnowania.
– „Oni nie żyją, profesorze. Wszyscy. Ich urządzenia są wadliwe, musiały być eksperymentalne, nietestowane...”
– „Od jak...” – zaczynam.
– „Ponad 14 tysięcy lat, być może więcej, na pewno nie mniej. Wszystko wskazuje na to, że opuścili swoją planetę niewiele wcześniej. Musieli nie być gotowi na tak...”
Jego słowa nikną dla mnie, nie mają już znaczenia. Dobrze wiem, że nie ma mowy o pomyłce, o błędzie pomiaru. Te istoty musiały w rozpaczy opuścić swoją planetę, w akcie desperacji wprowadzić się w stan sztucznego uśpienia, nie mając w pełni świadomości konsekwencji swoich działań – może było to jedyne, co im zostało. Wszystkie inne urządzenia pokładowe zdawały się być cały czas sprawne. Wciąż będziemy mieli możliwość odczytania ich danych, być może więcej, niż zebraliśmy od innych cywilizacji przez cały czas istnienia naszego gatunku, ale nie było nadziei na kontakt z żywymi istotami z odległego zakątka kosmosu. Niewykluczone, że ich rasa powstała w podobnym czasie co nasza, a jednak nigdy nie będzie nam dane nawiązać z nimi kontaktu.
Osuwam się na podłogę, opadając powoli wzdłuż ściany pomieszczenia. Odrywam wzrok od mapy ich układu planet, gdzie niewielka, niebiesko-zielona kula wyróżnia się jako trzecia licząc od ich gwiazdy. Opuszczam wzrok, spoglądając bezradnie na swoje 16 palców. Niby jest to tylko kolejna z wielu porażek, jedna z niezliczonych martwych, upadłych cywlizacji na które natrafiliśmy do tej pory. Teraz jednak wszystko wydaje się o wiele gorsze, może dlatego że nadzieja kontaktu zdawała się być tak blisko. I tym razem jednak, mimo tak wielu sprzyjających okoliczności, spóźniliśmy się. Te istoty nie żyją dłużej niż ktokolwiek z nas sięga nawet pamięcią, mimo że wydają się być tak bliskie, tak podobne nam.
Nie mogłem pozbyć się uczucia, że zawiedliśmy ich. Tak, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, nie było możliwości dotrzeć do nich wcześniej, ale jednak... poczułem się kompletnie bezradny i bezużyteczny. Całe życie spędziłem poszukując obcych form życia, a jedyne co osiągnąłem to opisanie tego, co z nich zostało, tysiąclecia po ich zagładzie.
Moje oczy zamykają się powoli. Ostatnim odczuciem uciekającym spod opadających powiek jest wrażenie, że za chwilę poczuję się pewnie tak samo, jak wtedy, gdy zwykłem zapadać w swój długi, długi sen.
Tadeusz Sośnierz, 26 X 2016